Maciej Kuron-(ur.
8 marca
1960
w Warszawie).
Co mowi o sobie "Brali ślub pół roku po śmierci Grażyny, Jacek siedział w więzieniu w Białołęce.
Wbrew rodzinom wyprawili w Borku huczne wesele, pan młody
sam zwoził produkty, stał przy kuchni, pieczeniny przy ogniskach doglądał.
Dorośli odjechali z wieczora, trochę na znak
protestu. Młodzi tańczyli, zaprzyjaźniony zespół nie
oszczędzał wiejskiej ciszy, jedzono, pito, śpiewy i okrzyki ustały dopiero o
świcie. Maciej wypatrzył mnie na drodze i pociągnął do najbliższego
stołu na podwórku /całą noc obchodziłam teren, obserwując czerwone błyski
ubeckich samochodów, od minionego rana obstawiały polne drogi do naszych
posesji/ - Teraz mogę wypić, powiedział, odjechali - wskazał na drogę pod
lasem. Kula słońca wytoczyła się już cała znad horyzontu i oświetlała
kłębowisko ciał na podwórku i w sadku. Upalna
lipcowa noc nie zachęcała do układania się w namiotach. Powyciągali koce i
spali wprost na ziemi. - Myślisz, że
są zadowoleni? Ja bym
tego wesela nie robił, ale naszym przyjaciołom to się należało. Zapamiętają,
będą dobrze wspominać?
Och, Macieju... - dopiłam wino i nie zaprotestowałam, gdy
powtórnie napełnił mój kieliszek - nie tylko ciałem jesteś wielki.
Kocham Cię!
Opowiadała mi to w Borku, w 1981 roku, bo tęskniła
za synem. Maciej przed rokiem zdał na historię na
UW, czego władze nie mogły mu zabronić, ale studiować w Warszawie mogły.
Przyjęto go w Olsztynie. Tam zastał go Sierpień i tam działał w środowisku
studenckim, w domu się nie pokazując. Jacek, doradca
Solidarności, cały czas przebywał w Gdańsku. Na
posterunku w Warszawie została Gaja, ale że przy telefonie mogły dyżurować
dziewczyny, więcej pomieszkiwała w Borku niż w Warszawie. Dałam jej
klucze, bo i ja działałam w Solidarności, najdalej
zresztą, w moich rodzinnych wiejskich stronach, 250 km od Warszawy, a równe
300 od Kruczego Borka.
Gaja była jedyną osobą spośród moich przyjaciół, która nie bała się spać
sama w pustym domu, otoczonym z wszystkich stron
leśnymi zagajnikami, za którymi dopiero znajdowały się siedliska rolników.
Kochała tu przyjeżdżać, wszystko jej się podobało, a
najbardziej kuchnia. - To nie kuchnia, to salon! Żebym
ja coś takiego mogła mieć w Warszawie! - Nie miała.
Nigdy. Kuchnia w mieszkaniu
Kuroniów była jak we wszystkich warszawskich "emach" kiszkowata, tyle że miała
okno. Do dziś w ogłoszeniach o sprzedaży nieruchomości czytamy: "kuchnia
z oknem". I długo tak pozostanie.
Niezapomiane kurki.
Ja wówczas przyjechałam do Borka wprost z marszu
głodowego w Łodzi. Miałam o tym napisać do "Życia Gospodarczego". Gaja
uraczyła mnie czymś, czego w życiu nie jadłam - jajecznicą
na kurkach.
Zbierania grzybów uczyłam się od tutejszych
mieszkańców, a że rosły na moim podwórku i w najbliższych zagajnikach, nie
szukałam daleko. Prawdziwki, podgrzybki, kozaki - te
najwyżej były cenione do suszenia, do marynowania natomiast nadawały się gąski.
Ja marynowałam też maślaki i wprowadziłam innowację:
grzyby wekowane. Kłopotliwa to nieco technika, bo
jak z mięsem, słoiki z grzybami trzeba przez trzy dni gotować po 20 minut. Ale
moi mili państwo, lodówki w Polsce produkowano, sprowadzano też ze Związku
Radzieckiego, lecz były one na talony!
"Gospodarką niedoboru" nazywali Zachodni ekonomiści komunistyczną gospodarkę
planową i tylko nadziwić się nie mogli, że odwiedzając nasz kraj, zapraszani
do prywatnych domów, podejmowani są wystawniej niż
w ich bogatych krajach.
Gaja siekała drobno kurki na desce, na patelnię od
jajek (z cienkim dnem!) wrzuciła masło i kurki jednocześnie, chwilę poddusiła,
wbiła dwa świeże wiejskie jajka, posoliła i, delikatnie mieszając białko, tak
żeby żółtka się nie rozlały, słuchała ze spokojnym uśmiechem moich bluzgów: -
Dranie! Cyniczni, wredni! Zdrajcy! Chcą nas pokonać głodem!
Wiesz, co mi wiceprezydent Łodzi powiedział?
Powiedział, że Łódź to najstarsze robotnicze miasto,
trzecie pokolenie chłopów, podczas gdy inne miasta najwyżej drugie pokolenie,
a Warszawa przeważnie pierwsze. W Łodzi zanikły
więzi rodzinne ze wsią. Rodziny łódzkie zdane są
na to, co kupią w sklepach, a że kobiety też pracują, dużo zresztą w Łodzi
samotnych matek, jadłospisy oparte były o mięso. Bo szybko
na mięsie pożywne danie się przyrządza. Kiedy więc chwilowo zmniejszono
przydziały kartkowe... Rozumiesz?! Chwilowo! Oni z
premedytacją doprowadzili to miasto do skrajnego niedożywienia, żeby mieć
pretekst do użycia siły! To prowokacja... - ścichłam, bo
Gaja wykonała piruet przy kuchni i drugą ręką chwytając talerzyk z kredensu,
lekkim, jakby tanecznym krokiem, zawsze tak chodziła, zbliżyła się do stołu.
Patelnię postawiła na talerzyku, podała mi widelec.
Zatorski chleb i nóż, przykryte serwetką, leżały jak zwykle
na stole w wiklinowym chlebowym koszyku.
Zjadłam.
Wylizałam patelnię. - Gaju, skąd wzięłaś kurki? Tu
nie rosną...
Gaja, która tak lubiła dalekie wycieczki po lasach, ze gdy brakło jej
towarzystwa Jacka i mojego, chodziła sama, odkryła
za Śliskami w sosnowo - dębowym lesie całe łany kurek.
Natychmiast pojechałyśmy tam moim maluchem.
Poszycie lasu wyglądało jak łąka w czas kwitnienia mleczów. - Kurkowy
Las - powiedziała Gaja. I tak go do dziś nazywamy.
Kurki tym są osobliwe, że rosną od maja do jesieni
non stop, susza niewiele im przeszkadza. Lączone z innymi
są twarde i niesmaczne, ale jako przyprawa nadają potrawom
charakterystyczny smak. Gaja prażyła je z kaszą, z ryżem,
dodawała do kartoflanek, krupniku.
Kuchnia Polska jest
elastyczna...
Pisząc potem w Warszawie artykuł, cały czas myślałam o Gai: "Kuchnia polska
jest elastyczna - pisałam - potrafi się dostosować do różnych warunków. Gdy
brakuje mięsa, schodzimy na tłuszcze: słoninę, smalec, olej."
Niestety, z tym artykułem miałam pecha. Naczelny,
który całe dnie przesiadywał w KC (Komitet Centralny )
PZPR, wpadł nagle, przejrzał numer już gotowy do druku, wyrzucił mój tekst i
nie tylko mój, zastępcy i sekretarzowi redakcji zrobił piekielną awanturę.
Ale właśnie powstawało nowe solidarnościowe pismo,
miesięcznik społeczno - kulturalny "Kultura i Życie".
Tam go zaniosłam, ukazał się w pierwszym numerze. I
znów pech: przed stanem wojennym nie zdołano numeru rozprowadzić.
Wojna? Okupacja? Mój "przedwojenny"
artykuł z dnia na dzień stracił aktualność.
Działanie, bezpośrednia pomoc, kon-spi-ra-cja! - oto,
co teraz należało robić. Przecież nie padniemy na
kolana! Represji też się nie ulękniemy! Były: Jacka, Macieja, Gaję internowano,
ostał się tylko pies, jamnik Filon. A rok później, dwa tygodnie po śmierci Gai,
ubecy ostentacyjnie, na oczach całej wsi spalili
mój dom w Borku. Czyżby nie wiedzieli, że dom
kupiony dla Gai po zmarłej staruszce, gdy ona sama przebywała jeszcze w
Darłówku, to ten po drugiej stronie drogi? Nigdy w nim nie zamieszkała. Chora
i słaba, spod troskliwej szpitalnej i osobistej opieki Marka Edelmana wyrywała
się do Borka. Sam ją przywoził - do mnie. Siedząc w
cieniu pod lipami patrzyła na brzozową alejkę, na
lipy i akacje wokół Jej domu; z siostrą Ewą omawiała szczegóły remontu i
rozbudowy ...
Przepyszna baranina.
Maciej z Asią na dłużej przyjeżdżali do Borka, gdy
drugi po pierworodnym Jaśku syn, Kuba, zaczynał chodzić, a mój dom, 4 -izbowa
chałupa przeniesiona z innej wsi, miał już słomiany dach, światło. Wpadała do
mnie Asia i, zapraszając na kolację, rozglądała się
ciekawsko: - Nie masz gości? To świetnie! Bo zaraz tu
przyjadą - i wymieniała kilkoro przynajmniej przyjaciół. - Coś modnego
znów dziergasz? - Pokazywałam jej, dumna z tej umiejętności, którą zarabiałam
na utrzymanie (moje swetry, poncha, suknie, bluzki
szły do Niemiec i Paryża, dawało mi to dochód 40 dolarów miesięcznie) - i już
biegła do dzieci. Zasiadałam z robótką na fotelu przed domem, Filon wracał na
swój fotelik; drzemał sobie, czekając jak i ja, aż rozlegnie się tubalny głos
Macieja:- Janiaaa! Janiaaa! Kolacja! -
zwiastujący wspaniałą wyżerkę.
Bazą wojennej kuchni Macieja była baranina. Bardzo
tania, bo za baraniną nikt nie przepadał.
W sklepach, oczywiście, konsument jej też nie uświadczył,
ale zaradny Maciej nawiązał kontakty z hodowcami owiec. Czegóż on z tą
baraniną nie wyczyniał! Marynował, peklował, grilował,
smażył, piekł. Dla większego towarzystwa całego barana nawet upiekł
nad ogniskiem. Odjeżdżając,
zawsze mi tej baraniny nieco zostawiał. A raz przydżwigał dużą miednicę
z zamarynowaną łopatką i wstawił do piwnicy - ziemianki, w której temperatura
latem wynosiła 4 - stopni. - Tylko przewracaj co drugi dzień - poinstruował -
starczy ci na dwa tygodnie.
Tylko na trzy dni mi starczyło, Macieju, tylko na
trzy dni! Bo zmysł smaku jest zmysłem społecznym.
Tak stwierdza naukowo Diane Ackerman, autorka książki: NATURALNA HISTORIA
ZMYSŁÓW, a Ty o tym najlepiej wiesz. Przyjechali do mnie goście, przyjęłam ich,
czym chata bogata. Wysłałam na wieś, żeby kupili
jajka, śmietanę, sama w tym czasie obiecałam zrobić "cielęcinę w jarzynkach" z
ryżem. Przecież nie mogłam powiedzieć, ze to będzie
baranina. Nawet by nie tknęli!
• Masz duże doświadczenie z tą wiejską cielęciną - chwaliła potrawę starsza
pani, matka przyjaciółki. - Mnie taki gulasz zawsze wychodzi trochę mdły...
Dziękuję, Macieju. Dziękuję za wszystko.
Maciej jaki
jest...
Po śmierci Matki Maciej dla Ojca (Jacek na mocy amnestii wyszedł z więzienia w
Białołęce w 1984 roku) przebudował kuchnię na
kuchnio-salon, wyburzając ścianę do przyległego pokoju. O! To była kuchnia
marzeń! Kudy mojej w Borku do tego cuda!
W rocznicę śmierci Grażyny, wieczorem po mszy św., siedzieliśmy w tej kuchni:
Maciej z Asią, Jego koledzy z dziewczynami, koleżanki ze studiów w Olsztynie,
Jola Wiszowata, Ewa Swacyna. Przy kuchni królował Maciej,
mieszając w garach gorące przekąski - Stroganowa, chyba też bigos, doprawiał
sałatki. Reszta pełniła funkcje pośledniejsze, jako to: krojenie
pieczywa, zmywanie na bieżąco brudnych naczyń, a przede wszystkim serwowanie
tego wszystkiego do salonu...
Basiu, Ciebie sobie z owego, tradycyjnego później, spotkania nie przypominam..
(B. K.) Nie, ja nie
brałam udziału w tych rocznicowych spotkaniach...
W salonie za biurkiem królował Jacek i tam kłębił się tłum Jego wyznawców -
KOR-owców, oraz innych ideologicznie mu bliskich ludzi, bohaterów Solidarności.
Innej niż moja Solidarności.
Ale nie o tym mi tu pisać, lecz o tym, że zadziwił mnie wówczas po raz
pierwszy drastyczny podział pokoleniowy, zupełnie inna filozofia życiowa, inny
sposób bycia, a przede wszystkim inne wzajemne relacje wśród towarzystwa "kuchennego"
i "salonowego". W salonie nie dostrzegałam
większego żalu po odejściu Gai, tej niezwykłej OSOBY, ani wzajemnego ciepła
ludzkiej przyjaźni zebranych. Może go nigdy nie było? Jedną bowiem z
cech formacji walczącej o "socjalizm z ludzką twarzą" jest jakieś wyziębienie
wewnętrzne: słuszność lub niesłuszność poglądów tak angażuje emocjonalność
tych ludzi, że właściwie wyczerpuje ją do dna.
Śmierć Gai, już od pogrzebu zresztą, została
zaliczona do zdarzeń politycznych w życiu Jacka, skokowo podnosząc jego akcje
na opozycyjnej giełdzie. I temu zebrani dawali wyraz.
W środowisku "kuchni", urzędującym wyłącznie zresztą w
kuchni, było inaczej.
A propos, kiedy Ty poznałaś Macieja?
(B. K.) Jesienią 80 roku, gdy
na uczelniach w całym kraju powstały komitety założycielskie
późniejszego Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Maciej reprezentował Olsztyn,
a ja przyjechałam do Warszawy na spotkanie jako
delegat ze Śląska. Wkrótce powstał Ogólnopolski Komitet
Założycielski NZS. Podczas któregoś z serii spotkań
poznałam Macieja. Wiedziałam o nim trochę z
Biuletynów KOR-u. Tym bardziej byłam go ciekawa - rówieśnika,
zaangażowanego z całą rodziną od paru lat w
działalność opozycyjną. Atmosfera na tych
spotkaniach była więcej niż koleżeńska, powiedziałabym - wręcz braterska.
Bywało, że w ferworze dyskusji zapominaliśmy o jedzeniu i
o noclegu. Zostawaliśmy na następny dzień i
wtedy Maciej, już wówczas wspaniały kompan, proponował nam nocleg u siebie.
Zabierał nas do mieszkania na Mickiewicza, w którym
zawsze kłębił się tłum starszych dyskutantów - działaczy "Solidarności"
ściąganych przez Jego Ojca. My, studenci, spaliśmy pokotem
w maleńkim pokoiku Macieja.
A co jedliście? Przecież nic nie było do jedzenia?
-(B. K.) Jedliśmy to, co
proponował nam Wielki Duch tego domu, czyli Gaja. Przechodziła rankiem
od pokoju do pokoju, zaglądała nam w nieprzytomne
oczy i pytała - Co mogę podać na śniadanie? Wolisz jajka w szklance, sadzone,
czy jajecznicę?- Pamiętam do dzisiejszego dnia
jajka po wiedeńsku podane w szklance ze świeżym szczypiorkiem.
Nigdy wcześniej, ani też nigdy później takich nie jadłam.
Nie wiem do dziś, czy to po prostu głód jest tak dobrym kucharzem, czy
atmosfera tamtych dni i tego miejsca wraz z jego mieszkańcami.
No tak. Wobec czego wracam do kuchni, w której Gaję zastępował jej syn. Były
to występy gościnne, ponieważ on z własną już rodziną mieszkał
na Bielanach. Tam kuchni nie dopieszczał,
bo oboje z Asią traktowali to mieszkanie,
własnościowe zresztą i dość obszerne, jako przejściowe, marząc o własnym domu.
Wkrótce znaleźli taki dom w Izabelinie pod Warszawą
- straszny "klocek" w stanie surowym, ale starczyło na jego kupno pieniędzy ze
sprzedaży warszawskiego mieszkania. Niestety, na
nic więcej. Maciej chwytał się różnych prac zarobkowych, żadną nie gardził,
ale też żadna nie dawała takich dochodów, żeby utrzymać powiększającą się
rodzinę i przerabiać "klocek" na gustowną willę z
tarasem wśród drzew. Rodzina Asi wspierała młodych
materialnie i moralnie, marzenie o pięknym domu pełnym dzieci i przyjaciół
było także ich marzeniem. Środowisko Jacka - gardziło tak
pospolitymi marzeniami - celami życiowymi. A
wyraźnie już wówczas objawiający się talent kulinarny Macieja tolerowano jako
hobby. No i korzystano z tego przy każdej okazji.
Ja byłam po stronie Macieja, ale też go chyba nie rozumiałam, bo
pamiętam, jak zagadnęłam:
- Ale dlaczego, Macieju, chwytasz się zajęć, do których nie masz serca ani
zdolności?- Barek z jakimś wspólnikiem (sam nie miał
kapitału) mógłbyś założyć, a potem (też nie wątpiłam, że Solidarność zwycięży)
całej sieci barów, restauracji mógłbyś się dorobić? - Słówko "dorobić się"
sprawiło mu przykrość, widziałam. Wychowany w klimacie
wzniosłych idei, a zarazem w ubóstwie niekiedy skrajnym, renesansowy styl
życia swojej rodziny doskonale się w jego osobowości komponował z instynktem
społecznym, nie zaś ze zgarnianiem forsy, czy innym kapitalistycznym wyzyskiem.
Po 1989 roku, gdy odzyskaliśmy (częściowo) wolność
polityczną, Maciej z rodziną doznali największej biedy.
Dlaczego tak się w tym momencie stało? Jesteś,
Basiu, z jego pokolenia, napisaliście razem wspaniale dzieło KUCHNIĘ POLSKĄ,
rozumiesz go chyba lepiej niż ja.
• (B. K.) Myślę, że wszyscy
wpadliśmy w podobną pułapkę.Co tu dużo mówić mamy wielu znajomych i przyjaciół,
którym się nie udało. Oczywiście nie można tego generalizować, w sumie
bilans wychodzi na zero, ale prawda jest taka, że
bardziej nadawaliśmy się do dawania przykładów odwagi niż do ekonomii. Stąd po
drodze chybione pomysły na własną działalność, do
tego brak pieniędzy, brak kapitału pozwalającego na pierwsze inwestycje i brak
doświadczenia.Jacek też nie miał możliwości pomagania finansowo Maćkowi.
Maciej musiał sobie dawać radę sam.
Po drodze była renowacja starych samochodów, sklep,
wreszcie praca w stołówce GW. Dopiero, gdy Jacek kandydował na
prezydenta Maciej rozpoczął edukację w CIA . Po
powrocie też nie było łatwo, bo zawód Szefa Kuchni
nie był jeszcze popularny. Dziś najwięksi kucharze, do których Maciej też
należy są gwiazdami, wtedy rentowniej było
zatrudnić kucharkę ze zlikwidowanej stołówki niż absolwenta jakiejś szkoły o
dziwacznie brzmiącej nazwie. Często widzowie biorący udział w jego pokazach
pytają, czy on rzeczywiście potrafi gotować! Otóż, odpowiadam: TAK!
Gotowanie zawsze było jego wielką pasją.
Mało tego często powtarza dewizę swojego Dziadka Henryka -
Gościa lepiej zabić niż nie nakarmić -. Sądzę, że
wnuki Macieja mogą uznać, że jest ona jego autorstwa.
Maciej znany jest ze swojej gościnności.
W kuchni panuje zawsze przyjacielska atmosfera, unoszą się
cudowne aromaty czosnku i ziół, w związku z czym każdy nowo przybyły gość
chętnie zagląda do garnków i natychmiast pozwala się poczęstować.
Maciej często wspiera różne akcje charytatywne, oczywiście
pitrasząc najprzeróżniejsze przysmaki. Książka "Kuchnia Polska Kuchnia
Rzeczypospolitej Wielu Narodów", przy pisaniu której współpracowałam z
Maciejem jest odbiciem jego wielu pasji: uwielbienia dla sztuki kulinarnej,
dla historii, dla literatury, a przede wszystkim miłości do ludzi. Pracowało
nam się znakomicie, bo w końcu ja jestem z zawodu
architektem- konserwatorem zabytków, więc zbieranie ciekawostek historycznych
było dla mnie fantastycznym zajęciem, a praca z Przyjacielem wielką
przyjemnością. Celem książki było nie tylko zamieszczenie
jak największej ilości przepisów, ale przede wszystkim pokazanie różnorodności
naszej kuchni, jej bogactwo kulturowe i wielka kultura polskiego stołu, o
której mało wiemy i często pozwalamy traktować siebie jak zaścianek Europy, a
przecież mamy ogromny dorobek kulturowy.
Tak, tak, masz rację! I wielka szkoda, że Jacek, Ojciec Macieja, tego nie
chciał przyjąć do wiadomości .
Za bardzo był ideologiem i politykiem. Założył nową
rodzinę. Nowa pani domu nie potrzebowała
rodzinnej - gościnnej kuchni salonu. Wolała, aby jej
dzieci (troje dorastających dzieci) miały osobne pokoje.
Kazała z powrotem wymurować ścianę. Gotowania w
domu chyba w ogóle nie lubiła, bo gdy zachodziła
potrzeba okazjonalnego przyjęcia, Jacek wzywał Macieja. Bywałam w tym domu raz
do roku, w rocznicę śmierci Grażyny, gdy po mszy św. za
jej duszę Jacek zapraszał przyjaciół. Zimny bufet, sałatki, gorące przekąski
przygotowywał, ma się rozumieć, Maciej, ale nie na
miejscu, lecz w swoim domu. Zwoził z Izabelina w ostatniej chwili w garach i
pojemnikach; półmiski, sztućce, kokilki, kieliszki i co tam jeszcze do
eleganckiego bankietu na stojąco potrzeba, na 40 -
80 osób - bagatela! Z ciasnej kuchni nie wychodził.
Raz w salonie, gdy przepchałam się przez gęsty tłum otaczający biurko Jacka,
żeby mu pogratulować tak dzielnego i utalentowanego syna, uprzedził mnie i
tragicznym szeptem wypowiedział jedno zdanie: "Widzisz?!
Mój syn zostanie kucharzem!" Nim zdołałam zareplikować, wyżsi wzrostem
i polityczną rangą goście zepchnęli mnie do kąta. Ze złości zapaliłam
papierosa i usłyszałam: "Tu się nie pali! Jacek
jest chory! Idź z tym smrodem do kuchni!"
Tak, tak, Basiu! Rodzice bardzo kochali jedynego syna.
Ale Gaja odeszła, gdy najbardziej potrzebował Jej
rozumnego wsparcia, a Jacek z taką determinacją zbawiał cały świat, że
wszystkie inne sprawy tego świata wydawały mu się błahe i niegodne uwagi.
Kto nie podążał jego śladem, kto wydeptywał własną ścieżkę
życia - traktowany był jak obcy. Miałam i mam bardzo krytyczny stosunek
do Jacka, ale myślałam też i nadal myślę: czy bez Jego determinacji nie
bylibyśmy pozbawieni ważnego symbolu minionego wieku? Ks. Adam Boniecki
krótkie wspomnienie o Jacku zatytułował: "Jacek święty".
Coś w tym jednak jest.
A wracając do Macieja, to - za dużo już nagadałyśmy. Zostawmy coś do
następnego odcinka i dla innych. Ten zakończmy biesiadnym staropolskim
KOCHAJMY SIĘ! Kochajmy Macieja, za jego zdrowie i pomyślność - Wiwat!